wtorek, 26 marca 2019

Chorąży

Chorążego Mirosza poznałem w styczniu 1996 roku, kiedy to zostałem skierowany do odbycia dalszej części służby wojskowej w jednostce wojskowej 2523 w Siedlcach. Szczupły wysportowany i zawsze w dobrym humorze. Przez rok czasu który spędziłem w Siedleckiej jednostce nie słyszałem aby ktoś źle wypowiedział się na jego temat.
Nasze  drogi ponownie zeszły się po 15 latach. II Bieg miedzyrzeckich jeziorek. Ja wtedy początkujący amator on zaprawiony w bojach biegacz. Z zaciekawieniem słuchałem jego opowieści o półmaratonie w Sobótce. Samo przebiegniecie półmaratonu było dla mnie wtedy kosmosem. Później jeszcze spotkaliśmy się na III biegu siedleckiego Jacka. Ja cały czas w okolicach 45 minut na dyche a on na luzie łamał 40 minut. I znowu nasz kontakt się urwał. Jak się później okazało podjął najcięższą walkę swojego życia. Walkę z nowotworem.
Zapraszam was do bardzo ciekawej lektury, która prawdopodobnie da wam dużo do myślenia. Co byście zrobili będąc na miejscu Roberta? Czy podjęli byście taką walkę jak on? Jak na razie to jedyne i niepowtarzalne świadectwo na moim blogu. O chorobie o walce oraz o olbrzymiej motywacji do tego aby wrócić 😍
Są takie momenty, że czujesz, że złapałaś wiatr w żagle. To nad czym się pracowało tak długo, zaczyna przynosić efekty. Wszystko zaczyna się układać coraz lepiej, kiedy nagle wali się Twój cały świat.
     W moim przypadku przełom roku 2012/2013 był bardzo udany. Zakup mieszkania, powrót do pracy w Siedlcach po rocznym pobycie w Zamościu, pokonanie pierwszego maratonu, dobrze przepracowany okres zimowy i obiecujące czasy na treningach. Po za tym szczęśliwa rodzina. Czego chcieć więcej? Początek 2013 roku to planowanie startów i przygotowań do nich. Główny cel pierwszy półmaraton Siedleckiego Jacka. Po intensywnych zimowych treningach z zapałem przystąpiłem do nowego sezonu biegowego. Dużo fajnych biegów: półmaraton w Wiązownej, półmaraton w Sobótce, Orlen Warsaw Maraton, wyniki lepsze niż rok wcześniej. Kolejne zawody i niestety pech, naderwany mięsień brzuchaty łydki. Mazowiecka Piętnastka już niestety jako kibic, następnie leczenie i duża mobilizacja na wylecznie kontuzji, bo koniec sierpnia przecież pierwsza edycja siedleckiego półmaratonu. Powrót do przygotowań do biegu postanowiłem zrobić dopiero od 1 sierpnia. Plan?  Na dobry wynik nie miałem co już liczyć, ale chciałem chociaż dobrze wypaść na biegu. Niestety po pierwszym tygodniu zaczęło się dziać coś niepokojącego. W czasie biegu dziwnie mi się oddychało, jakbym nie oddychał pełnymi płucami. Szybko się męczyłem. Tłumaczyłem to sobie wtedy zbyt intensywnym powrotem to treningów. Później pojawiły się powiększone węzły chłonne. Jestem osobą która szerokim łukiem mijała do tej pory lekarzy i z drobnymi dolegliwościami ich nie odwiedzałem, jednak wtedy jakby ktoś wziął mnie za rękę i zaprowadził do przychodni. A tu „pech”(tak mi się wtedy wydawało), moja lekarz rodzinna na urlopie. W rejestracji skierowano mnie do lekarza który tego dnia przyjmował w zastępstwie. Kolejka, oczekiwanie, wejście do gabinetu, wywiad lekarski i ….. podejrzenie jakiegoś chłoniaka. Jak się okazało lekarzem który mnie wtedy przyjął był onkolog. Pierwsze badania, prześwietlenia i niestety nie wyglądało to dobrze. Podwyższone OB, zalane płynem płuca i zlecenia na kolejne badania. Pierwsza reakcja? Zaprzeczenie pojawiającym się objawom i podejrzeniom (to nic groźnego, na pewno zaraz to przejdzie). Dużo tu zawdzięczam lekarzowi który mnie wtedy przyjął w przychodni. To ON wtedy uspokajał mnie, starał abym się nie denerwował, tłumaczył, że te objawy nie muszą oznaczać nowotworu, pokierował mnie gdzie i jak mam wykonać kolejne badania.
       Niestety później było już tylko gorzej. Coraz większe osłabienie, duszności, kłopoty ze snem. Po kolejnych badaniach i potwierdzeniu, że są to zmiany nowotworowe zostałem przyjęty na oddział onkologiczny w Siedlcach, a następnie skierowany na dalsze badania i leczenie do Centrum Onkologii w Warszawie. To tam w zasadzie dostałem pierwszy porządny strzał. Przyszła lekarz i powiedziała „Ma pan białaczkę. Jest to gorzej rokująca jej odmiana. Statystyki nie są po Pana stronie.” Moment, w którym człowiek dowiaduje się o chorobie nowotworowej to jedno z najbardziej traumatycznych przeżyć, jakie można doznać w życiu. Pod znakiem zapytania stają wszystkie życiowe plany. Nastąpił szok, niedowierzanie, strach i pytania: skąd, dlaczego i co będzie dalej?  Pojawił się strach przed nieznanym leczeniem, któremu zostanę  poddany. W początkowym okresie człowiek bazuje głównie na tym, co słyszał wcześniej na temat przebiegu tragicznych historii o chorobach nowotworowych, a słowa białaczka, chemioterapia, przeszczep napawają lękiem i kojarzą się przede wszystkim z utratą włosów, męczącym leczeniem i śmiercią. Dotarło wtedy też do mnie, że to nie jest już jakaś zwykła infekcja, która po 2 tygodniach zniknie ale bardzo poważna choroba, która może pozbawić mnie życia. Po czasie przytłumienia i oswojeniu się ze swoim stanem zdrowia oraz rozmowach z moją lekarz prowadzącą, nadszedł czas na działanie. W głowie szumiały słowa: białaczka i statystyki nie są po Pana stronie, ale przypomniałem sobie wtedy jeszcze jedne słowa mojej lekarz, że: „ statystyki są po to żeby je łamać”. I tej opcji postanowiłem się trzymać. Postanowiłem dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi, ustalić jakiś plan działania. Bo jak to mawiał wielki chiński strateg
Sun Tzu – „Jeśli znasz siebie i swego wroga, przetrwasz pomyślnie sto bitew”. Zacząłem szperać w internecie i szukać informacji o chorobie, a także jakiś opisów przeżyć ludzi którzy chorowali na nowotwory. Jednak ilu było chorych tyle było opinii. W czasie tych poszukiwań wpadła mi w ręce książka, która bardzo mnie zaciekawiła. Była to „Spowiedź heretyka” Adama Darskiego „Nergala”, lidera grupy Behemoth. Jak się okazało 3 lata wcześniej zachorował na tą samą odmianę białaczki co ja. Przebieg tej choroby opisał w jednym z rozdziałów tej książki. Powiem szczerze, że chłop ma swój świat i specyficzny sposób na życie, który nie wszystkim może odpowiadać, ale bardzo spodobało mi się jego podejście do choroby. W swojej książce opisał  jak przechodził tę chorobę, jakie efekty uboczne mogą się pojawić i jak on sobie z nimi radził. Pojawiła się wtedy iskra nadziei, że można z tego wyjść. Z tego co opisał starałem się wychwytywać te rzeczy które mi pasowały i odpowiadały. Książkę tą, a w zasadzie jej fragment opisujący chorobę, przeczytałem powtórnie po trzech latach od zakończenia leczenia. Okazało się, że ¾ opisanych przez Nergala przeżyć przeszedłem identycznie. Postanowiłem tak jak on, że jeżeli choroba zaatakowała mnie tak nagle i zdradziecko, to ja muszę odpłacić jej tym samym. Do opracowania planu działania zainspirowali mnie także moi towarzysze z wojskowych biegów, którzy odwiedzili mnie w pierwszych dniach pobytu w szpitalu. Pomyślałem, że skoro biegam, to czemu walki z nowotworem nie potraktować jak np. walki na trasie maratonu. Stwierdziłem, że jeżeli nie mogłem uczestniczyć w siedleckim półmaratonie postanowiłem rozpocząć inny bieg. Nazwałem go „Maratonem Życia”. Wszystkie dotychczasowe działania: wizyty u lekarzy, badania, zabiegi, potraktowałem jak pokonywanie pierwszych około 30 kilometrów. Następnie jak to nieraz bywa na maratonach nastąpiła ta słynna „ściana”.  Każdy kto biega maratony wie co to znaczy. Trzeba wtedy przełamać własne słabości, pokonać ten kryzys i rozpocząć walkę o dotarcie do mety. W moim przypadku tą „ścianą” była diagnoza BIAŁACZKA. Po przełamaniu kryzysu, rozpoczęła się walka z kolejnym etapem „biegu”. Niby to już tylko ¼ dystansu, ale niestety najcięższa. Były to kolejne dawki chemii po których człowiek czuł się jak na kacu gigancie(ból głowy, brak apetytu, osłabienie, nudności), ciało pokłute igłami, infekcje żył, czasami pojawiały się problemy z jamą ustną i przewodem pokarmowym, kiedy to jedzenie posiłków było straszną męczarnią. Straciłem także wszystkie włosy. Co pewien czas musiałem mieć robione punkcje(pobranie z kręgosłupa płynu mózgowo-rdzeniowego) oraz trepanobiopsje (pobranie fragmentu kości i szpiku kostnego). Traumatycznymi przeżyciami była śmierć osób z którymi leżało się na sali. Ciężko dochodziło się do siebie gdy z kimś jeszcze rano rozmawiałeś, a wieczorem już go nie było. Jedynym czasem wytchnienia były „przepustki” do domu, aby odbudować odporność organizmu i nabrać sił do dalszego leczenia.  I tak trwało to rok czasu. Dużo w tym okresie pomagała mi żona, cała moja rodzina i koledzy z pracy. To oni czuwali nad tym abym cały czas czuł się komfortowo i aby niczego mi nie brakowało. Nowotwór był sam, ja za sobą miałem całą armię ludzi. Dzięki temu czułem się silniejszy wiedząc, że ktoś troszczy się o mnie i o to aby wszystkie sprawy były załatwiane na czas, abym mógł skupić się tylko nad walką z chorobą. Okres mojej choroby był też czasem wielu sukcesów polskich sportowców m.in. Kamila Stocha, który rozpoczynał wtedy swoją wielką karierę, Justyny Kowalczyk która ze złamanym palcem zdobywała złoty olimpijski medal, czy chociażby polscy siatkarze, którzy po raz pierwszy zdobyli mistrzostwo świata. Nakręcało i motywowało mnie to do walki oraz umocniło w przekonaniu, że skoro oni mogą dokonywać takich rzeczy to czemu ja nie mogę wygrać z chorobą? Starałem odrzucać od siebie złe informacje, a szukać takich dzięki którym miałbym dobry humor, bo jak śpiewa Sylwia Grzeszczak „cieszmy się z małych rzeczy bo wzór na szczęście w nich zapisany jest”. Obserwując także przez okna biegaczy mówiłem sobie, że jeszcze też tak będę biegał. Wiele osób w szpitalu mówiło mi,
że to koniec mojej przygody z bieganiem, że teraz tylko relaks w fotelu, co najwyżej spacerek jednak takie teksty jeszcze bardziej motywowały mnie do walki i udowodnienia im wszystkim, że jeszcze będę biegał.
      No i dopiełem swego. W wakacje 2014 roku wyczytałem w internecie, że na początku września w Warszawie organizowany jest charytatywny bieg Stowarzyszenia Pomocy Chorym na Mięsaki „SARCOMA” pod nazwą Onkobieg. Trasa tego biegu prowadziła wokół Centrum Onkologii, więc jak tu nie skorzystać z takiej okazji. I tak rok od rozpoczęcia leczenia,  dosłownie zszedłem ze szpitalnego łóżka i wystartowałem w swoim pierwszym po zdiagnozowaniu choroby biegu(oczywiście po konsultacji ze swoją lekarz i uzyskaniu od niej pozwolenia). Nie było to może tempo w jakim kiedyś biegałem, ani dystans porównywalny do maratonu (przetruchtałem ok 6 km) ale biegnąc czułem się szczęśliwy:
że żyję, że tu jestem z całą swoją rodziną, że biegnę, że znowu mogę poczuć tę atmosferę panującą na zawodach. Powtórnie postanowiłem pobiec miesiąc po zakończeniu chemioterapii, kiedy to dzięki Pawłowi z Adamowa mogłem wziąć udział i ukończyć Adamowską Dziesiątkę. Pozwoliło mi to na podbudowanie psychiki przed kolejnym etapem leczenia jakim miała być radioterapia i przeszczep szpiku. Z medycznego punktu nie miałem już komórek nowotworowych, jednak ze względu na mój rodzaj białaczki postanowiłem zrobić coś jeszcze aby lepiej zabezpieczyć się przed nawrotem choroby, bo jak mawiał marszałek Józef Piłsudski „Być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo, zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska”. I tak trafiłem do Centrum Onkologii w Gliwicach, gdzie przeszedłem naświetlania i przeszczep szpiku.
       Od zakończenia leczenia minęły już 4 lata. Obecnie pozostaję pod kontrolą lekarzy z Warszawy i z Gliwic. Wróciłem do pracy i do biegania. Nie jest może takie bieganie jak przed chorobą, ale jest radość z powrotu do zdrowia. Czy dotarłem do mety swojego Maratonu Życia? I tak i nie. Zwykły bieg kończy się wraz z przekroczeniem linii mety, ale do końca trzeba zachować czujność aby nie zatrzymać się przed samym końcem. W moim przypadku niby zakończyłem leczenie, ale cały czas gdzieś w głowie siedzi myśl o chorobie. Trafnie sformułował to Zbigniew Wojtasiński w swojej książce „Życie z rakiem” – „Mimo najlepszego leczenia zdarza się, że zostanie jedna zabłąkana komórka, która dostanie się do krwi i zaczyna krążyć w organizmie, wyczekując na moment słabości, na spadek odporności, wtedy atakuje. Rak jest jak Jadowite węże w koszyku, które leżą spokojnie pod przykryciem nie wzbudzając żadnych podejrzeń, ale niespodziewanie mogą wypełznąć i nagle ukąsić śmiertelnym jadem”.
       To co tutaj napisałem może być jedynie drogowskazem, jednym z wielu sposobów jak sobie poradzić z chorobą. Nie ma złotej recepty, gdyż każdy ma inny system reagowania, inny organizm, inną psychikę. Ja tak to odczuwałem i obrałem taką taktykę, ale inni mogą to przejść zupełnie inaczej. Najważniejszą rzeczą w całej tej walce jest głowa. Musisz najpierw wygrać w umyśle zanim zaczniesz walczyć z chorobą. Bardzo trafnie odniósł się do tego nieżyjący już reżyser Krzysztof Krauze w swoim Antyrakowym Dekalogu (bardzo ciekawa publikacja). Napisał w nim, że: „największym wrogiem nie jest rak, ale rozpacz, strach i niepewność. Od tego jak myślisz zależy 75 proc. terapii, a pozostałe 25 proc. to chemia, radioterapia, operacje i inne zabiegi”. Będąc w szpitalu słyszałem pewną lekarską anegdotę, którą przytoczył  również w/w reżyser, że „Jeżeli pacjent uprze się żeby żyć, medycyna jest bezradna”. Ktoś może powiedzieć, że przecież wiele osób walczy, ale nie wszystkim się to udaje. Być może nie wszyscy jeszcze potrafimy zagłębić się w te rejony umysłu, a może ktoś steruje naszym życiem. Nie raz wspominając okres choroby nurtuje mnie jedna rzecz.
Czy niektóre z  tych sytuacji były szczęściem, zbiegiem okoliczności czy ktoś maczał w tym wszystkim palce? Jak dla mnie coś sporo było w tym wszystkim dziwnych i szczęśliwych zbiegów okoliczności. Począwszy od tego, że dopiero przed samą chorobą udało mi się pokonać maraton, który być może przygotował mnie do walki? Moja lekarz rodzinna była na urlopie, a lekarz który mnie przyjął był onkologiem. Zamiast na oddział hematologii trafiłem przez przypadek na oddział nowotworów układu chłonnego, gdzie trafiłem na wspaniałą lekarz, którą można określić słowami Mikołaja Gogola, że: „W rękach dobrego lekarza i woda staje się lekarstwem”. Ponadto jak wcześniej pisałem był to okres sukcesów wielu sportowców. Może i w życiu codziennym ktoś kieruje naszym życiem dając nam wiele wskazówek, jednak nie zawsze potrafimy je odczytać w odpowiedni sposób i wybrać właściwą drogę.
Jak widzicie motywacji potrzebuje każdy z nas. Dużą rolę w tym wszystkim odgrywa nasz charakter. Być twardzielem, nie poddać się na samym starcie to olbrzymie wyzwanie. Dla mnie Robert jest prawdziwym bohaterem. A jeżeli macie ochotę uścisnąć mu rękę i powiedzieć że jest super gość, nie krępujcie się,  to naprawdę bardzo otwarty człowiek. Pozdrawiam panie chorąży i dziękuję za niesamowity przekaz 😉

1 komentarz: