Pomysł na przebiegnięcie tegorocznego rzeźniczka pojawił się w grudniu ubiegłego roku, kiedy to św. Mikołaj szukał pomysłu na prezent a córka oznajmiła mi, że ona zapisała się i chce przebiec właśnie ten bieg. Do tych dwóch rzeczy doszła jeszcze trzecia - możliwość zaliczenia Tarnicę do Korony Gór Polski za jednym wyjazdem. Machnęłem ręką i powiedziałem - No dobra Mikołaju, niech będzie. Poproszę pakiet na Rzeźniczka. Po drodze niby coś tam miałem zacząć trenować, ale średnio to wychodziło. Z pomocą przyszło parę fajnych startów, czyli np. Mińska piątka i Piętnastka no i drugie kółko Dębskiej Siódemki zrobione po starcie. W sumie nic takiego. Myślę też że w przygotowaniu pomogło troszkę prawie 1000 kilometrów zrobione na rowerze w maju.
Już pod koniec stycznia zebraliśmy docelową ekipę na wspólny wyjazd. Ekipę której celem była Tarnica i przy okazji udział w jednym z biegów czerwcowego festiwalu biegu Rzeźnika.
Jak zaplanowaliśmy tak przystąpiliśmy do realizacji planu. Zdobycie Tarnicy, nie zrobiło na nas większego wrażenia. Poszło naprawdę miło i bez problemów. A odpoczynkowy dzień przed biegiem postanowiliśmy spędzić nad Soliną. Spacer po tamie i Sine wiry na powrocie do Cisnej może i nie były najlepszym pomysłem na przedstartowy dzień, ale skoro jesteśmy to się przejdziemy 😉
Nie bardzo martwiłem się sobą. Założyłem sobie że miejsce w pierwszej dwudziestce nie będzie obciachem, martwiłem się o córkę. Wiedziałem, że nie przygotowała się tak jak potrzeba. Próby pogadania o zmianie dystansu kończyły się fiaskiem, ba, co tam, nawet do nich nie dochodziło, bo moja żona twierdziła, że nie trzeba poruszać tego tematu.
Sam start to mega przygoda oczywiście. Przejazd kolejką, przejście na linnie startu no i wystrzał dubeltówki. Na pierwszym odcinku udało mi się policzyć, że biegnę tuż za pierwszą dziesiątką i tego postanowiłem się trzymać. Chyba brak rozgrzewki spowodował że biegło mi się źle. Stopy piekły, łydki ciągnęły tu i ówdzie pojawiały się kolejne bóle. Po około 4 kilometrach trasa wykręciła już na górskie ścieżki. Od czasu do czasu obejrzałem się do tyłu. Było luźno a przedemną w zasięgu wzroku 3 lub 4 zawodników. Po pierwszych sporych podbiegach przyszedł czas na wypłaszczenie . Pozycja utrzymana a samopoczucie co raz lepsze. Galaretki po mału się kończyły, no ale w zapasie dwa żele no i czekałem na czekoladę na punkcie kontrolnym. Gdzieś jeszcze przed punktem minęłem chyba dwóch chłopaków, ale nadzieje na pierwszą 10 topniały, bo zawodnicy biegnący przedemną, coraz częściej znikali mi z oczu. Nie mogłem sobie pozwolić na gościnę na punkcie. Szybki łyk wody, kawałek arbuza i dalej do góry. Dawaj Tomek !!! Usłyszałem tylko z tyłu. Myślę że była to cześć ekipy z Mińska Mazowieckiego, która również wędrowała na trasie, dopingując zawodników. Trasa po punkcie kontrolnym mocno pięła się w górę. Po kilkunastu minutach stwierdziłem że czas na żel. Tętno skoczyło ze 160 na 180 a do mnie dotarło, że chyba trochę przy fantazjowałem kupując sobie żel z cofeiną, bo nigdy takich nie jadłem. Na całe szczęście trasa złagodniała a ja wpadłem na świetny pomysł zatłumienia działań kofeiny kolejną dawką cukru z galaretek. Delikatny zbieg i troszkę spokojnego biegania ustabilizowały tętno na 160. Kilometry ubywały i nikt mnie nie mijał. Gdzieś na Jaśle chyba ktoś krzyknął że jestem 9. No skoro wreszcie ktoś chce pogadać to nie był bym sobą jak nie nawiązał bym kontaktu. No i zacząłem się spierać, że raczej nie, bo policzyłem i jestem gdzieś w okolicach 11 - 12 miejsca. Od 22 kilometra było już chyba z górki. Przeskakując przez powalony konar drewna poczułem delikatny skurcz w łydce, jednak nie był tak mocny, abym musiał się zatrzymywać. Spokojnie Tomasz.. nie szarżuj, masz prawie 50 lat, skakanie jak sarenka nie jest już dla ciebie - tłumaczyłem sobie bóle przedskurczowe, które po malutku dziubały łydki. Kolejni ludzie spotkani na trasie mocno dopingowali a byli też tacy którzy informowali że już całkiem blisko do mety. Ostatni zbieg, mostek i droga do mety . Jeszcze obejrzałem się do tyłu... pusto a więc spokojnie. Żona i znajomi chyba nie do końca wierzyli że mogę tak szybko pojawić się na mecie, bo jak później przyznali, ledwo zdążyli 😉 Konferansjer pięknie przywitał mnie na mecie inforując, że właśnie na mecie pojawił się Tomek Skóra z czasem 2.43.52 zajmując 9 miejsce open I 1 lub drugie w kategorii m40. Jak się później okazało jako drugi na metę wbiegł również czterdziestolatek a że kategorie się nie dublują wylądowałem na najwyższym stopniu podium tego biegu w kategorii m40.
To był naprawdę piękny bieg. Dopełnieniem szczęścia były świetne wyniki klubowych koleżanek i kolegów a przede wszystkim to że córka pojawiła się na mecie cała i zdrowa pokonując barierę 6 godzin. Dobrze jest czasami nie ingerować w czyjeś decyzje. Prawdopodobnie będzie to dla niej jedna z większych przygód życia a mi jej przykład pokazuje, że jak się bardzo czegoś chce to można to zrobić. Brawo Paulina.