piątek, 17 lipca 2020

Przez Piekło do Nieba

Start w maratonie chodził mi po głowie od jakiegoś czasu. Robiona liczba kilometrów napawała optymizmem a  akcenty treningowe były też na coraz lepszym poziomie. Duża w tym zasługa przygotowań do Biegu Rzeźnika który jak już wiecie odbył się na tak zwane zaliczenie a mi pozostało coś tam w nogach co trzeba było jak najszybciej wykorzystać. Maraton w Kodniu miał być nie tyle co docelowym startem wiosennym co spełnieniem marzeń. Bo to właśnie na cross maraton do Kodnia wybierałem się od kilku lat i obiecałem sobie ze w końcu się tam pojawię. Terminy marcowe w których zazwyczaj był rozgrywany niestety do tej pory zazwyczaj po prostu mi nie pasowały. Tym razem termin wiosenny z powodów koronawirusowych został zamieniony na 11 lipca. Termin który mi bardzo podpasował i nie pozostało nic innego jak przyłożyć sie do treningów po ukończonym wspomnianym rzeźniku.
 Niestety covid19 po raz kolejny w tym roku pokazał ze nie ma żartów i z powodu dużej liczby zakażeń w rejonie Kodnia bieg został odwołany. Do Kodnia miałem jechać z Tomkiem Hajdukiem któremu wymarzył się start w maratonie i to on stał się siłą napędową planu B czyli znalezienia czegoś w zastępstwie. Jedną z propozycji był maraton z Nieba do Piekła (cóż za nazwa 😜) organizowany od 15 lat w okolicach zalewu Sielpia i miasteczka Końskie. Cross maraton który również miał się odbyć w pierwszym terminie w połowie maja a z powodu obostrzeń został przeniesiony na inny termin. Kilka ustaleń logistycznych bo wyjazd dwustukilometrowy z rana przed biegiem nie wchodził w grę, tym bardziej że start maratonu przewidziano na 9 rano. Postanowiliśmy jechać w piątek wieczorem, złapać gdzieś jakieś spanie w agroturystyce nieopodal i z rana podjechać na start. Tak też zrobiliśmy. Nocleg w agroturystyce Barycz46 był strzałem w 10. Rano śniadanko z moimi bułkami i dżemem Tomkowej roboty i lecim do tego nieba 😜
Około 8 mieliśmy już odebrane numery startowe i byliśmy prawie gotowi do startu. Organizatorzy przewidzieli że ktoś będzie chciał zostawić sobie jakiś prowiant na trasę i ustawili w tym celu stoliki w okolicach nawrotki po każdym okrążeniu. Tam też ustawiliśmy swoje żele i colę aby uzupełniać zapasy straconej energii. Punktualnie o 9 dyrektor zawodów Wojciech Pasek wraz z prowadzącym imprezę dali sygnał do startu. Pierwsze dwa kilometry to takie rozpoznanie sie, co kto jak i może dlaczego 😝 chociaż niekoniecznie😝 bo byłem tu pierwszy raz i nikogo poza Tomkiem który został gdzieś z tyłu, nie znałem. Na prowadzenie wyskoczył pan w moim wieku a może i trochę starszy 😉oraz dobrze zbudowany zawodnik który ładnie trzymał tempo. Jak sie później okazało był to zwycięzca kilku poprzednich edycji. Po dwóch kilometrach zmienił go chłopak około dwudziestu paru lat. Po pierwszym okrążeniu czyli siedmiu kilometrach tych dwóch wyraźnie wysunęło się na prowadzenie a ja jako trzeci. Robiąc nawrotkę zauważyłem ze mam na plecach jeszcze kilku zawodników a zegarek pokazywał tempo około 4.14 - 4.12. Po trzech okrążeniach prowadząca dwójka oddaliła się na tyle że widziałem ich tylko na nawrotkach. Miałem do nich prawie dwie minuty straty ale nie to było ważne. Zaczęłem czuć ze tempo które sobie narzuciłem było za mocne. Nogi robiły się ciężkie a podbieg z Piekła do Nieba robił się za każdym razem cioraz cięższy. 4 okrążenie udało się jeszcze w miarę przebiec i na zegarku miałem już 27 km bo leśne zakręty i gesty las skutecznie zakłucały sygnał GPS który jak wiadomo w polarze m400 i tak nie jest za rewelacyjny. Deszcz który zaczął padać na 3 okrążeniu był coraz mocniejszy. 5 kółko było już walką. Walką o utrzymanie tempa o utrzymanie się na nogach na mokrych korzeniach i trawie oraz o utrzymanie miejsca. Mijanie osób które tego dnia brały udział w biegu wymagało też sporego skupienia i koncentracji. Kiedy wybiegłem na ostatnie szóste okrążenie minął mnie biegacz. Minął mnie na tyle szybko że po kilometrze straciłem go z oczu, już wtedy wiedziałem że straciłem 3 pozycję. Na pocieszenie została mi jeszcze możliwość złamania 3h w tym maratonie. Było to do zrobienia bo na 3 km przed metą miałem 18 minut na ukończenie. Cieszyło mnie to że to już ostatnia pętla, że to już ostatni raz wspinam się do Nieba. Ostatni kilometr i ciach, skurcz. Najpierw delikatne ciągnienie z tyłu prawego uda, później coraz mocniej. Meta była coraz bliżej a udo sztywniało coraz bardziej mimo to dawałem radę jeszcze biec . Jeszcze raz spojrzałem na zegarek 2.55 i już byłem na asfalcie 300 metrów i Meta. Ostatni zakręt i jest. 2.58.48 z takim czasem zatrzymałem zegarek. Prowadzący zapytał mnie czy boli mnie to 4 miejsce. Odparłem że nie, bo ten czas w takich warunkach rekompensuje wszystko. Byłem cały mokry a Tomkowi którego spotkałem na mecie pozostało jeszcze 2 okrążenia.
 Nie pozostało nic innego jak przebrać się osuszyć i ogrzać jedząc kiełbasę przy ognisku.
 Maraton to wielki sprawdzian. Sprawdzian umiejętności, siły głowy, determinacji. Maraton nie wybacza błędów w przygotowaniu. Maraton nazywają królewskim dystansem bo aby pokonać dystans 42 km trzeba mieć naprawdę mocną głowę tym bardziej jak biega się 6 razy w kółko 😉.
To był naprawdę dobry bieg. I mimo że były chwilę słabości udało się wykorzystać całą robotę z minionego półrocza. Czas na roztrenowanie i bierzemy się do roboty dalej bo jak korona pozwoli w tym roku czeka mnie jeszcze jeden półmaraton i jeden maraton.


Cross Maraton przez Piekło do Nieba
Skóra Tomasz
2:58:37
Open 4
M40 - 2

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz